Wybór wierszy 2



Powroty


wysupłane z pamięci obrazy
pieczołowicie przechowywany chaos
nie pasują do rzeczywistości

miasto nadal przyciąga sensorycznie
choć ulice i skwery mają już innych bohaterów

wizyta na cmentarzu odbiera pewność siebie
długa modlitwa wycisza wątpliwości
wstając z ławki wiem że trzeba iść dalej
zarażać ludzi życzliwością

to wielkie szczęście
mieć dwie ojczyzny w jednym życiu





Kreatywne milczenie


Cisza wypełniła pojemność nocy
żadnego szmeru nadziei

Księżyc niemowa
ze stoickim spokojem
przygląda się mojemu zakłopotaniu

Nic nie mówiąc
odpowiadam mu zgaszonym uśmiechem

Mocno już senny rozsądek
nie odróżnia
prawdy od fałszu
a szum w mojej głowie wzmaga się

Zbuntowane procesy myślowe
fermentują
tworząc enzymy przypomnień
a dociekania filozoficzne
konkurują z labilnością myślenia

Dlatego milczę uparcie
bo nie chcę pozbyć się tego
o czym milczę

Nie rozwieję i tak
wszelkich wątpliwości





Photoshop CC


dzień rozpoczął się chłodną refleksją
że wszystko jest tylko złudzeniem
a mnie tak naprawdę tu nie ma

pewnie jestem już za stary
aby marzyć dziś o lepszym jutrze
chociaż trudno rozpoznać mój wiek
na odbitkach w szaroburych odcieniach
oczy widzą młode twarze nieostro

igrając ze wzruszeniem
snuję się pomiędzy starymi zdjęciami
na których pozornie nic się nie dzieje
podczas gdy światła miasta tlą się jeszcze
w kałużach ulic odmienionych świtem

wyciągam dłoń po następną fotografię
i czekając na kolejny koniec świata
mieszam kolory i kontrasty aby rozjaśnić
wyblakłe tło od poniedziałku do niedzieli

ustawiam automatyczny balans bieli
bo słowa na niewiele się zdadzą





Cała nadzieja w laserze


Sterylność szpitalnego pokoju i czekanie na kolejny
zastrzyk wyjaławiają myślenie. Obrazy pojawiają się
i znikają. Nic nie pamiętam z dzieciństwa.

Wczoraj rozmawiałem z najważniejszym bogiem w bieli.
Wykład w pigułce, same niewiadome. Potem patrzył
na mnie przez mikroskop, usiłując dotrzeć do
embrionalnych kodów. Chciałem krzyczeć aby zagłuszyć
cyfry i wzory.

Kolejna noc kontrastuje z bielą ścian i odmawia dialogu z
duszą na ramieniu. Może jutro? Nurtuje mnie, dlaczego śmierć
i dusza zwalczają się wzajemnie. Jutro zapytam głównego
dyrygenta.

Do świtu pozostała godzina. Oddycham zachłannie, nie będę
oszczędzał na oddychaniu. Tylko nie wiem kogo mam dzisiaj
zapytać o zdrowie. Boga czy boga?





Dialektyka nieobiektywna (pomiędzy życiem a śmiercią)


Rozpacz nie ma punktu odniesienia. W rodzinie
nie było takich przypadków. Lekarz na otarcie łez
ofiarowuje słaby uśmiech i chemię od jutra. To jest
powód do płaczu i demony przełykają już głośno
ślinę. Posyłasz je do diabła. Znikają z ociąganiem.

Ignorancja też jest chorobą, uleczyć może ją tylko
edukacja. Pytania, pytania, pytania. Trzeba mieć
wybór aby pozostać wolnym. Na retrospekcję szkoda
czasu, trzeba walczyć i wierzyć. Po chemii zastosujemy
naświetlania laserem. Intensywnie szukamy dawcy.

Dobra nowina powinna się przyjąć przeszczepem.





Poranek to dobry czas na składanie deklaracji


piąta rano. próbuję uwolnić słowa, przekręcając
się na wznak. nocne projekcje wciąż zakłócają
perspektywę świtu.

byłem strażnikiem niczyjego sadu, gdzieś na
południu francji. patrzyłem na spadające jabłka
i grzeszyłem w myślach.

sen skończył się przed czasem, nie zdążyłem
pozacierać śladów. tylko światło pulsuje nadal
tworząc kolorowe plamy.

ciało bardzo powoli przyznaje się do istnienia.
powtarzam sakramentalne słowa, wdychając 
cierpki zapach wyimaginowanych owoców.

rezygnuję z czerstwego chleba i świadomie
parzę życie przez cienkie ścianki filiżanki.
opowiadam się za jawą. szósta rano.





Odliczanie


nie wiedział
bo nie mógł nawet przypuszczać
że los właśnie rozpoczął odliczanie
podczas gdy on inhalował się poppersem
prosto z butelki

rezygnacja ze śniadania nie była trudna
potem papieros setka jałowcówki
popita dwoma gorzkimi piwami

cholerny świat za oknem poszarzał nagle
sięgnął więc po dwie białe tabletki
i wszystko stało się nieziemsko kolorowe

za dwie godziny uśmiech na twarzy zesztywniał

dwa rządki białego pudru zamiast obiadu
wypełniły płuca fantastyczną euforią
psa co kręcił się pod nogami kopnął w tyłek
samotnie przetańczył cały wieczór

potem zaczął się bać i trząść
czuł się jak koń ciągnący karawan
wszystko było bez ładu i składu
a mętny płyn na łyżce parował radośnie

zanim wypuścił z martwej dłoni pustą strzykawkę
zdążył jeszcze usłyszeć ostatni skład Nirvany





Spowiedź


zgrzeszyłem zaperzonym słowem
rozdałem chciwość na kolejne wiosny
zabiłem apetyt na podróż w nieznane

więcej synonimów nie pamiętam

żałując rozdwojeń języka
postanawiam poprawić scenariusz
zanim oswoję się ze skokiem na dno

ufam doświadczeniu PhotoShopa
proszę tylko o nie fałszowanie moich poglądów





Tam gdzie zaczyna się bezdroże


możesz to nazwać jak chcesz
sarkazmem jako schedą po rodzicach
wysokolotną kpiną z życia
czymś pomiędzy groteską a intelektualną nędzą
taką błazenadą starego człowieka
który chce oswoić swoje lustro

uważa się za buntownika
lecz tak naprawdę jest znudzony bujną
wyobraźnią zagubioną we fragmentach
wspomnień o świecie mu nieznanym
ma urojenia i zrzędzi na wszystko

sąsiedzi mówią że przerwy na życie
wypełnia przeganianiem strachu
i próbami zawracania czasu o kilka dni
listów ode mnie nie otwiera
sztuka otwierania kopert jest mu obca

strach przed boską niesprawiedliwością
nie jest powodem aby pisać dla siebie modlitewnik





Koncert na dwa fortepiany i małą orkiestrę symfoniczną


milkną ostatnie szepty i gesty

kwintet smyczkowy przerywa ciszę
cicho, miękko i subtelnie
by po chwili zaskoczyć słuchaczy
intensywnością brzemienia

metafizyczna harmonia pomiędzy myślami
a gramatyką akordów hipnotyzuje zmysły
intymnie i intensywnie, elektryzująco i szczerze

walka ze łzami nie ma sensu kiedy nadchodzą falami

fortepiany wybuchają kaskadą dźwięków
kipią energią i rozmachem pasaży
szukanie w wyobraźni alegorycznych niuansów
zamyka szczelnie powieki

magia dwóch klawiatur nasyca powietrze sali
przybiera cielesną fakturę dzieciństwa
nostalgia i melancholia powracają ze zdwojoną siłą

batuta doświadcza siły grawitacji
zanim ogarnie ją szaleństwo oklasków





Cisza jest wartością samą w sobie


Jaki sens ma zatem słuchanie mrocznej muzyki
na tarasie w samo południe powszedniego dnia?

Palenie socjalnych kontaktów i podbiegunowa aura
nie sprzyjają nauce latania ponad chmurami
w najciemniejszym fragmencie zachmurzonego nieba

Potem trzeba długo ogrzewać dłonie kubkiem
piekielnie gorącej i diabelnie czarnej kawy

Potrzeba istnienia jest mocno ugruntowana
ale obciążające uczucie jak przed podróżą
nie pozwala na przekroczenie granicy wyobraźni

Słodko-gorzki rytm niepokoju pomiędzy łykami
wdziera się nachalnie pomiędzy przyciężkie akordy





Wypalanie traw


otwierasz okno na wstający świt.
to jest obsesja. kojarzy się z tęsknotą.
sznur ptaków niesie w dziobach
purpurowe światło. zapowiedź pożaru.

dymy nad polami są siwe, jak skronie.
wymykają się z rąk. niosąc zapach grzesznego
szczęścia, zakłócają poranną monotonię.

światło przepływa przez bose stopy,
jak gdyby nigdy nic. całuję mniej pochmurnie,
zanim cokolwiek zapamiętam. dotykam piersi
przez bluzkę, choć nie chcę kochać banalnie.

pastelowy miraż nieśmiertelnej czułości
karmi wyobraźnię nieoczekiwaną ulgą.
z łatwością poddajemy się tej obietnicy.





Ze wzajemnością


twój sposób zachwycania mnie słowem
budzi mój podziw
dlatego kocham ciebie pomiędzy deszczami

słowa nie powinny przetaczać się nad głową i moknąć

ale czasem są wilgotne od łez
zawieszamy je wtedy zupełnie nagie
na sznurze rozpiętym ponad łóżkiem
obejmujemy się wzrokiem
tulimy nasze zakłopotania
delektujemy chwilą obnażenia

śmiałe spojrzenia i nieśmiałe dotyki

nikt nie stawia już pytań
zagubią się w fałdach prześcieradła
i będą przeszkadzać w pośpiechu
nikt nie oczekuje już odpowiedzi
wystarczy uspokajające ciepło
i obietnica spokojnej starości

mój sposób słuchania ciebie w ciszy
budzi twój zachwyt
dlatego kochasz mnie pomiędzy oddechami





Mam dosyć zarówno meno jak pausis


napady gorąca i fale zimna
burzą porządek dni i nocy
porcje kalorycznych zup są coraz większe
estrogeny nie kontrolują już niczego

im więcej powietrza między nami
tym bardziej marznę i cierpię

bierz mnie na blacie kuchennym
potrzebuję twoich hormonów aby
złagodzić pieprzone symptomy
klimakterium

ujarzmiony pożar wyrzuca ostatnie iskry
z wrażenia zakładam majtki na głowę





Pejzaż z nutą optymizmu


dwa i pół kroku od opiętego płótnem
blejtramu zawężają perspektywę do plamy
bieli. zawsze jest skupiony gdy wizja
poetyckiego kolażu tłucze się po głowie.

chociaż czereśnie przekwitły już na dobre,
pędzel posłuszny malarzowi ma słabość
do idylli. maluje z pamięci ciepłe błękity,
tarza się w trawach i mgłach porannych.

nakładanie własnego egoizmu na płótno
jest jego obsesją i grzeszną tajemnicą.
uważają go za geniusza a on nie potrafi
zapomnieć lata kiedy umierał ojciec.

pielgrzymka w głąb siebie, bezskrzydły
lot do źródła. szybkie obdarcie tęczy z
kolorów doprowadza go do skraju
załamania światła i mlecznego świtu.

z położeniem werniksu wstrzyma się
kilka dni aż pulsująca plama kolibrzych
skrzydeł przestanie wzbijać drobiny kurzu.





Papierowy latawiec


Na ogół jestem kanciasty i wytrwały
niekiedy jednak zmęczony
przedłużającym się wokół mnie milczeniem
przykładam ucho do podłogi
wsłuchując się w zbliżające kroki
Może rozpoznam lepsze nastroje
które obiecałaś przynieść ze sobą
ukryte w papierowej kopercie
tylko tak dla niepoznaki

Gdy filiżanki z herbatą wystygną na dobre
zbudujemy z białego papieru
zgrabny latawiec
pozwolimy mu wznieść się łagodnie
między pastelowe ściany niedomówień
i ostre kanty nabrzmiałych słów
Ze złych nastrojów utkamy dywan
którym zatkamy szparę w drzwiach
aby sąsiedzi z wyższych pięter
nie dowiedzieli się o ciszy między nami

Będziemy sklejać połamane przykazania





Missa pro defunctis


oddychasz spokojnie i tylko
oczy gubią się w kalejdoskopie złudzeń
drwiąc z ciebie na potęgę
choć trzymasz je mocno w ryzach

zbierasz się na odwagę
przełykasz gorycz na języku
gasząc ból echem kilku głosek
i trudnopalnych wspomnień

pozostajesz na swoim miejscu
gdy ornat i stuła dawno odwieszone
modlisz się o refleksyjny sen
w snach wszystko jest możliwe




Protest


sumienie oczyszcza się
samoistnie po odebraniu
kolejnego impulsu braku
wiary w uprawianą politykę

urny wyborcze pozostają
zimne a kolejny koktajl
Mołotowa wrzucony
do nienasyconej paszczy
Bank of England
podgrzewa emocje tłumu
niekontrolowany ogień
w głowach pali się jasnym
płomieniem odwetu

codzienne gazety usiłują
zdusić w zarodku protest
ulicy sterowaną nienawiścią

nikt nie odróżnia fałszu
od wypalonej prawdy





Modlitwa za nie swoje grzechy


Samotny wieczór w zadymionym barze
męska obsługa dwoi się i troi
tu brak umiaru nie podlega karze
nie dziwi nawet taniec twój chocholi

Życie cynicznie szydzi z ideałów
gdy szklanka pełna łatwiej znieść zniewagi
próba wskrzeszenia Kordianów i chamów
w grubym pustym szkle brakuje odwagi

Słowa zaschły w gardle w upartej nadziei
że Bóg odpuści bezsensowne picie
krótka modlitwa nim się wykoleisz
twój ostatni toast za zasrane życie





Trudnopalne


Pamiętam to lato
upalne i krótkie
spotkałem ją w starym Aninie
siedziała w Kukułce
przy zimnej już kawie
ja wpadłem tam tylko na chwilę

Zwróciłem uwagę
na rudą dziewczynę
w oparach rozmowy i dymu
i serce zabiło
tak jakoś inaczej
w rytm trzasków starego winylu

Anin zawsze był taki miłosny
romantyczny jak plamy pamięci
co zmieniają kontury obrazów
jestem tutaj i tam i pomiędzy

Wieczorem we Wrzosie
na nudnym seansie
w pustym kinie tylko trzy pary
bułgarska komedia
nikogo nie śmieszy
myśmy także się całowali

Kolacja na ławce
przed domem Tuwima
i noc przegadana do rana
o brzasku gdy słońce
zajrzało na Zorzy
nierozłączna była z nas para

Anin zawsze był taki miłosny
romantyczny jak plamy pamięci
co zmieniają kontury obrazów
jestem tutaj i tam i pomiędzy





Prolog do pierwszej rozmowy o starości


czytasz w mojej twarzy
życie jest tak mało poetyczne
dostrzegasz same różnice

szukasz w zmarszczkach
frywolnych zdarzeń
bez podziałów na mnie i ciebie

wszystkie wiosny wygładził lifting
pozostały tylko pomarszczone metafory
wyświechtane na kantach

jestem stary ale bez kompleksów
na przekór prawdziwym artystom
naciągam puenty na bose stopy

to taki mechanizm obronny





Spóźnieni kochankowie


oboje mocno zjesiennieni
szukają wspomnień w bruzdach twarzy
sypią na głowę popiół z liści
więcej niż sami unieść mogą

oboje bielą oprószeni
drzemią w pośpiechu głodni wiosny
pragną bezwstydnie swojego ciała
jak antidotum na aberrację





Temat na drugą stronę


dzieląc dym papierosowy na strofy
klepiesz pacierze jak wiersze
jałowe ruchy szczęki wypełniają
lukę pomiędzy posiłkami

brak wiary w obiecanki-cacanki
niczego nie ułatwia
po chwili euforii brakuje nagle słów
nie możesz w to uwierzyć

a jednak

najczulszy amen nie zastąpi
nigdy bezbłędnej puenty





Jak w kalejdoskopie


zapuszczamy korzenie
w wyschniętej glebie przesądów
coraz głębiej i głębiej
nosząc w sobie prawdy
niepokalane

czasem zatrzymujemy się
w nagłówkach gazet
a potem długo nienawidzimy świata
że rozdziela niesprawiedliwie
fortuny

chorując na samotność
po omacku szukamy atrakcyjnej
metody eutanazji
w końcu odchodzimy przypadkiem
zdziwieni że to już





Świt


Okruchy nocy jak korale brzasku
nawleczone na cienką linię horyzontu
zastygłe w kamiennej pokorze
czekają na zmartwychwstanie dnia
chcąc wyspowiadać się z braku wiary
w odrodzenie się światła

Stanowczo zbyt szybko
choć nie w mgnieniu oka
następuje świt dnia nowego
a ciepłe poranne słońce
delikatnie budzi uśpione myśli ludzkie
które usiłując wznieść się ponad sen
odpowiadają strzępami słów lub milczeniem

Linia horyzontu pęka nagle od ciężaru
przygniatającego ją wschodzącego słońca
a okruchy nocy jak korale brzasku
rozsypują się po bladoniebieskim widnokręgu
i nierozgrzeszone z utraty wiary
znikają w otchłani czasu





Pokuta


łamię się z Bogiem moją prawdą
potem czekam na właściwy oddech
aby ułożyć bezpańskie daty
co sypią się z otwartego modlitewnika
pozostawiając po sobie rozbieżność myśli
i fraktalną iluzję dawnego buntu

wyrok jest zawsze taki sam





Barney’s Coffeeshop


rowery mijają mnie bezustannie i śpiesznie,
rano okazało się, że przednie koło mojego roweru
ma platfusa, decyduję się więc, że pójdę pieszo.
od skrzyżowania z Haarlemmerstraat przyśpieszam,
jeszcze tylko kilkanaście metrów.

w drzwiach zderzam się z czarnoskórą pięknością,
pozwalam jej wyjść i wchodzę do środka.
coffeeshop jest jeszcze pusty o tej porze. goede morgen.
sprzedawca spogląda na mnie, pozdrawia uprzejmie
ale o nic nie pyta. rozglądam się z ciekawością,
stare kąty, nic nie zmieniło się od zeszłego roku.

podchodzę do lady, sprzedawca pyta mnie wzrokiem,
decyduję się na White Widow Haze i zamawiam
gotowego jointa. nie jestem artystą w skręcaniu blanta.
pre-rolled joint przygotowany jest doskonale. dank u wel.
siadam przy oknie i napawam się wolnością tego miasta.

zaciągam się powoli i w skupieniu, słodko-owocowa nuta
uspokaja zmysły, zmęczone ciało i skołataną duszę.
przed wyjściem kupuję jeszcze 5 gramów na wynos
i bardzo dobre bletki. Mówię vaarwel i wychodzę.
sprzedawcy spodobała się moja luźna koszula w kwiaty.





Między szóstym a siódmym krzyżykiem


Rozmowa utknęła w martwym punkcie

Proboszcz powiedział do mnie, że za późno
aby pokochać boga, chyba był pijany, bo
patrzył na mnie przez szyjkę pustej butelki

Tak mnie zdenerwował ten klecha, że
zdmuchnąłem mu wszystkie świece w kościele,
zapominając na gwałt pacierze i pieśni

I nagle zrozumiałem, że zostało mi niewiele
czasu aby uwierzyć w reinkarnację,
z całą pewnością nie założę zgrzebnego wora
i nie będę się korzył za naiwne przewinienia

Definitywnie odrzuciłem także upartą myśl
aby zachlać się na śmierć czymkolwiek
oraz porzuciłem ochotę aby czekać
bezczynnie na pierwszy pociąg do nieba

Postanowiłem, że pod maską obojętności
wyrwę się z objęć szczęśliwego skądinąd życia,
wypierając się przedtem grzechów dzieciństwa

Czarny Riesling napełnił mnie odwagą





Rachunek sumienia na zimnej posadzce


zdenerwowałem się od stóp do głów
kiedy pan bóg oddał mi ogarek
twierdząc że ukradziona diabłu świeca
wypaliła się zbyt szybko

chciałem przyznać się do błędu i ukorzyć
ale moja wina przygniotła mnie
do granitowych płyt tak mocno
że nie zdołałem nawet
wyszeptać rachunku sumienia

teraz czerwienię się z zażenowania
jakby palił się cały kościół

mea culpa, mea culpa, tylko moja





Na krawędzi


zdjął znoszony płaszcz
i zamyślił się głęboko

czy warto wskrzesić wczoraj
jeżeli jutro nie ma perspektyw

miał dość
wróżenia z fusów
gry w zielone
plecenia andronów

z horoskopu na cały tydzień
nie wynikało nic nowego

zdecydowanym ruchem
otworzył pełną butelkę
agonia tego związku przytłaczała go
z przyzwyczajenia nalał dwa kieliszki

matką głupich cię nazwali nadziejo

i goniąc za niepamięcią
precyzyjnie i metodycznie
zalał się w trupa





W kwadracie czarnego nieba


wieczór zabliźnił dzienne rany
zniewolił fobie dymem z dżointa
przyniósł ze sobą ponadczasowe
psychodeliczne brzmienie Hammonda

nikt nie przeszkadza ci w pośpiechu
kiedy się błąkasz wśród białych ścian
nocne bluźnierstwa topisz w akordach
istnieniu stwórcy zadajesz kłam

faktura ścian rozbija światło
odczuwasz respekt jak w świątyni
sięgasz po whisky dłonią natrętną
gubisz się w rytmie z pętlą na szyi

w kwadracie okna się rozjaśnia
ostatnie dźwięki, drżą membrany
zegar odlicza już czas rytmicznie
niebo się zbroi w barwy ci znane

bo tylko wtedy, gdy odważnie
łykając pożar na języku
wyrzucisz z siebie paranoję
uwiedziesz muzę w chorych snach




Z muzą przy jednym stole


dobry poeta nie musi być wcale romantyczny
wystarczy że w oparach alkoholu ze szlugiem
w jednej ręce i czarną kawą bez cukru w drugiej
usiądzie do komputera i zainspiruje się szumem
jego wentylatora

dobry poeta nie musi być wcale stary
wystarczy że tłukąc niedołężnie dwoma palcami
w klawiaturę wydobędzie trochę szaleństwa
z nudnych deklinacji i pozwoli powrócić swoim
koszmarom nie oczekując cudów




O dwie wódki i jeden pocałunek za dużo


siedzę przy barze
nie czuję się wcale samotny
formacja pustych kieliszków
jak u Andrzejewskiego
brakuje tylko ognia i imion

nie zauważyłem kiedy podeszła
usiadła obok i nie patrząc mi w oczy
powiedziała że wszystko bez wyjątku
ma w życiu swoją cenę

podziękowałem z pełnym przekonaniem
bo nie lubię tak bez gry wstępnej
pokiwała głową i zarządziła dwie wódki
przepiła do mnie mówiąc
że świat to wielkie szambo

tym przekonała mnie do siebie
jeszcze dwie wódki bruderszaft
bez zbędnych formalności
byłem gotów aby obmyć jej stopy

zanim odeszła pocałowała mnie w usta
nie nie jestem tanią dziwką
chciałam tylko podzielić się z tobą
bolesną szczerością że wszyscy
musimy kiedyś spłacić swoje kredyty

zaniemówiłem i wtedy obecni przy barze
wzięli mnie na języki




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz