Strony
- Aktualne tematy
- Kilka słów o autorze
- Tomiki poetyckie
- Inne publikacje
- Wybór wierszy 1
- Wybór wierszy 2
- Wiersz miesiąca
- Wybór miniatur
- Wybór fraszek
- In Memoriam
- Pomiędzy poezją a prozą
- Dissy nie-dissy
- Interpretacje
- Z przymrużeniem oka
- Krótkie opowiadania
- Teksty piosenek
- Piosenki
- Programy radiowe
- Felietony radiowe
- Autorskie programy radiowe
- Materiały filmowe
- Plakaty i zaproszenia
- Kontakt
Wybór wierszy 2
Powroty
wysupłane z pamięci obrazy
pieczołowicie przechowywany chaos
nie pasują do rzeczywistości
miasto nadal przyciąga sensorycznie
choć ulice i skwery mają już innych bohaterów
wizyta na cmentarzu odbiera pewność siebie
długa modlitwa wycisza wątpliwości
wstając z ławki wiem że trzeba iść dalej
zarażać ludzi życzliwością
to wielkie szczęście
mieć dwie ojczyzny w jednym życiu
Kreatywne milczenie
Cisza wypełniła pojemność nocy
żadnego szmeru nadziei
Księżyc niemowa
ze stoickim spokojem
przygląda się mojemu zakłopotaniu
Nic nie mówiąc
odpowiadam mu zgaszonym uśmiechem
Mocno już senny rozsądek
nie odróżnia
prawdy od fałszu
a szum w mojej głowie wzmaga się
Zbuntowane procesy myślowe
fermentują
tworząc enzymy przypomnień
a dociekania filozoficzne
konkurują z labilnością myślenia
Dlatego milczę uparcie
bo nie chcę pozbyć się tego
o czym milczę
Nie rozwieję i tak
wszelkich wątpliwości
Photoshop CC
dzień rozpoczął się chłodną refleksją
że wszystko jest tylko złudzeniem
a mnie tak naprawdę tu nie ma
pewnie jestem już za stary
aby marzyć dziś o lepszym jutrze
chociaż trudno rozpoznać mój wiek
na odbitkach w szaroburych odcieniach
oczy widzą młode twarze nieostro
igrając ze wzruszeniem
snuję się pomiędzy starymi zdjęciami
na których pozornie nic się nie dzieje
podczas gdy światła miasta tlą się jeszcze
w kałużach ulic odmienionych świtem
wyciągam dłoń po następną fotografię
i czekając na kolejny koniec świata
mieszam kolory i kontrasty aby rozjaśnić
wyblakłe tło od poniedziałku do niedzieli
ustawiam automatyczny balans bieli
bo słowa na niewiele się zdadzą
Cała nadzieja w laserze
Sterylność szpitalnego pokoju i czekanie na kolejny
zastrzyk wyjaławiają myślenie. Obrazy pojawiają się
i znikają. Nic nie pamiętam z dzieciństwa.
Wczoraj rozmawiałem z najważniejszym bogiem w bieli.
Wykład w pigułce, same niewiadome. Potem patrzył
na mnie przez mikroskop, usiłując dotrzeć do
embrionalnych kodów. Chciałem krzyczeć aby zagłuszyć
cyfry i wzory.
Kolejna noc kontrastuje z bielą ścian i odmawia dialogu z
duszą na ramieniu. Może jutro? Nurtuje mnie, dlaczego śmierć
i dusza zwalczają się wzajemnie. Jutro zapytam głównego
dyrygenta.
Do świtu pozostała godzina. Oddycham zachłannie, nie będę
oszczędzał na oddychaniu. Tylko nie wiem kogo mam dzisiaj
zapytać o zdrowie. Boga czy boga?
Dialektyka nieobiektywna (pomiędzy życiem a śmiercią)
Rozpacz nie ma punktu odniesienia. W rodzinie
nie było takich przypadków. Lekarz na otarcie łez
ofiarowuje słaby uśmiech i chemię od jutra. To jest
powód do płaczu i demony przełykają już głośno
ślinę. Posyłasz je do diabła. Znikają z ociąganiem.
Ignorancja też jest chorobą, uleczyć może ją tylko
edukacja. Pytania, pytania, pytania. Trzeba mieć
wybór aby pozostać wolnym. Na retrospekcję szkoda
czasu, trzeba walczyć i wierzyć. Po chemii zastosujemy
naświetlania laserem. Intensywnie szukamy dawcy.
Dobra nowina powinna się przyjąć przeszczepem.
Poranek to dobry czas na składanie deklaracji
piąta rano. próbuję uwolnić słowa, przekręcając
się na wznak. nocne projekcje wciąż zakłócają
perspektywę świtu.
byłem strażnikiem niczyjego sadu, gdzieś na
południu francji. patrzyłem na spadające jabłka
i grzeszyłem w myślach.
sen skończył się przed czasem, nie zdążyłem
pozacierać śladów. tylko światło pulsuje nadal
tworząc kolorowe plamy.
ciało bardzo powoli przyznaje się do istnienia.
powtarzam sakramentalne słowa, wdychając
cierpki zapach wyimaginowanych owoców.
rezygnuję z czerstwego chleba i świadomie
parzę życie przez cienkie ścianki filiżanki.
opowiadam się za jawą. szósta rano.
Odliczanie
nie wiedział
bo nie mógł nawet przypuszczać
że los właśnie rozpoczął odliczanie
podczas gdy on inhalował się poppersem
prosto z butelki
rezygnacja ze śniadania nie była trudna
potem papieros setka jałowcówki
popita dwoma gorzkimi piwami
cholerny świat za oknem poszarzał nagle
sięgnął więc po dwie białe tabletki
i wszystko stało się nieziemsko kolorowe
za dwie godziny uśmiech na twarzy zesztywniał
dwa rządki białego pudru zamiast obiadu
wypełniły płuca fantastyczną euforią
psa co kręcił się pod nogami kopnął w tyłek
samotnie przetańczył cały wieczór
potem zaczął się bać i trząść
czuł się jak koń ciągnący karawan
wszystko było bez ładu i składu
a mętny płyn na łyżce parował radośnie
zanim wypuścił z martwej dłoni pustą strzykawkę
zdążył jeszcze usłyszeć ostatni skład Nirvany
Spowiedź
zgrzeszyłem zaperzonym słowem
rozdałem chciwość na kolejne wiosny
zabiłem apetyt na podróż w nieznane
więcej synonimów nie pamiętam
żałując rozdwojeń języka
postanawiam poprawić scenariusz
zanim oswoję się ze skokiem na dno
ufam doświadczeniu PhotoShopa
proszę tylko o nie fałszowanie moich poglądów
Tam gdzie zaczyna się bezdroże
możesz to nazwać jak chcesz
sarkazmem jako schedą po rodzicach
wysokolotną kpiną z życia
czymś pomiędzy groteską a intelektualną nędzą
taką błazenadą starego człowieka
który chce oswoić swoje lustro
uważa się za buntownika
lecz tak naprawdę jest znudzony bujną
wyobraźnią zagubioną we fragmentach
wspomnień o świecie mu nieznanym
ma urojenia i zrzędzi na wszystko
sąsiedzi mówią że przerwy na życie
wypełnia przeganianiem strachu
i próbami zawracania czasu o kilka dni
listów ode mnie nie otwiera
sztuka otwierania kopert jest mu obca
strach przed boską niesprawiedliwością
nie jest powodem aby pisać dla siebie modlitewnik
Koncert na dwa fortepiany i małą orkiestrę symfoniczną
milkną ostatnie szepty i gesty
kwintet smyczkowy przerywa ciszę
cicho, miękko i subtelnie
by po chwili zaskoczyć słuchaczy
intensywnością brzemienia
metafizyczna harmonia pomiędzy myślami
a gramatyką akordów hipnotyzuje zmysły
intymnie i intensywnie, elektryzująco i szczerze
walka ze łzami nie ma sensu kiedy nadchodzą falami
fortepiany wybuchają kaskadą dźwięków
kipią energią i rozmachem pasaży
szukanie w wyobraźni alegorycznych niuansów
zamyka szczelnie powieki
magia dwóch klawiatur nasyca powietrze sali
przybiera cielesną fakturę dzieciństwa
nostalgia i melancholia powracają ze zdwojoną siłą
batuta doświadcza siły grawitacji
zanim ogarnie ją szaleństwo oklasków
Cisza jest wartością samą w sobie
Jaki sens ma zatem słuchanie mrocznej muzyki
na tarasie w samo południe powszedniego dnia?
Palenie socjalnych kontaktów i podbiegunowa aura
nie sprzyjają nauce latania ponad chmurami
w najciemniejszym fragmencie zachmurzonego nieba
Potem trzeba długo ogrzewać dłonie kubkiem
piekielnie gorącej i diabelnie czarnej kawy
Potrzeba istnienia jest mocno ugruntowana
ale obciążające uczucie jak przed podróżą
nie pozwala na przekroczenie granicy wyobraźni
Słodko-gorzki rytm niepokoju pomiędzy łykami
wdziera się nachalnie pomiędzy przyciężkie akordy
Wypalanie traw
otwierasz okno na wstający świt.
to jest obsesja. kojarzy się z tęsknotą.
sznur ptaków niesie w dziobach
purpurowe światło. zapowiedź pożaru.
dymy nad polami są siwe, jak skronie.
wymykają się z rąk. niosąc zapach grzesznego
szczęścia, zakłócają poranną monotonię.
światło przepływa przez bose stopy,
jak gdyby nigdy nic. całuję mniej pochmurnie,
zanim cokolwiek zapamiętam. dotykam piersi
przez bluzkę, choć nie chcę kochać banalnie.
pastelowy miraż nieśmiertelnej czułości
karmi wyobraźnię nieoczekiwaną ulgą.
z łatwością poddajemy się tej obietnicy.
Ze wzajemnością
twój sposób zachwycania mnie słowem
budzi mój podziw
dlatego kocham ciebie pomiędzy deszczami
słowa nie powinny przetaczać się nad głową i moknąć
ale czasem są wilgotne od łez
zawieszamy je wtedy zupełnie nagie
na sznurze rozpiętym ponad łóżkiem
obejmujemy się wzrokiem
tulimy nasze zakłopotania
delektujemy chwilą obnażenia
śmiałe spojrzenia i nieśmiałe dotyki
nikt nie stawia już pytań
zagubią się w fałdach prześcieradła
i będą przeszkadzać w pośpiechu
nikt nie oczekuje już odpowiedzi
wystarczy uspokajające ciepło
i obietnica spokojnej starości
mój sposób słuchania ciebie w ciszy
budzi twój zachwyt
dlatego kochasz mnie pomiędzy oddechami
Mam dosyć zarówno meno jak pausis
napady gorąca i fale zimna
burzą porządek dni i nocy
porcje kalorycznych zup są coraz większe
estrogeny nie kontrolują już niczego
im więcej powietrza między nami
tym bardziej marznę i cierpię
bierz mnie na blacie kuchennym
potrzebuję twoich hormonów aby
złagodzić pieprzone symptomy
klimakterium
ujarzmiony pożar wyrzuca ostatnie iskry
z wrażenia zakładam majtki na głowę
Pejzaż z nutą optymizmu
dwa i pół kroku od opiętego płótnem
blejtramu zawężają perspektywę do plamy
bieli. zawsze jest skupiony gdy wizja
poetyckiego kolażu tłucze się po głowie.
chociaż czereśnie przekwitły już na dobre,
pędzel posłuszny malarzowi ma słabość
do idylli. maluje z pamięci ciepłe błękity,
tarza się w trawach i mgłach porannych.
nakładanie własnego egoizmu na płótno
jest jego obsesją i grzeszną tajemnicą.
uważają go za geniusza a on nie potrafi
zapomnieć lata kiedy umierał ojciec.
pielgrzymka w głąb siebie, bezskrzydły
lot do źródła. szybkie obdarcie tęczy z
kolorów doprowadza go do skraju
załamania światła i mlecznego świtu.
z położeniem werniksu wstrzyma się
kilka dni aż pulsująca plama kolibrzych
skrzydeł przestanie wzbijać drobiny kurzu.
Papierowy latawiec
Na ogół jestem kanciasty i wytrwały
niekiedy jednak zmęczony
przedłużającym się wokół mnie milczeniem
przykładam ucho do podłogi
wsłuchując się w zbliżające kroki
Może rozpoznam lepsze nastroje
które obiecałaś przynieść ze sobą
ukryte w papierowej kopercie
tylko tak dla niepoznaki
Gdy filiżanki z herbatą wystygną na dobre
zbudujemy z białego papieru
zgrabny latawiec
pozwolimy mu wznieść się łagodnie
między pastelowe ściany niedomówień
i ostre kanty nabrzmiałych słów
Ze złych nastrojów utkamy dywan
którym zatkamy szparę w drzwiach
aby sąsiedzi z wyższych pięter
nie dowiedzieli się o ciszy między nami
Będziemy sklejać połamane przykazania
Missa pro defunctis
oddychasz spokojnie i tylko
oczy gubią się w kalejdoskopie złudzeń
drwiąc z ciebie na potęgę
choć trzymasz je mocno w ryzach
zbierasz się na odwagę
przełykasz gorycz na języku
gasząc ból echem kilku głosek
i trudnopalnych wspomnień
pozostajesz na swoim miejscu
gdy ornat i stuła dawno odwieszone
modlisz się o refleksyjny sen
w snach wszystko jest możliwe
Protest
sumienie oczyszcza się
samoistnie po odebraniu
kolejnego impulsu braku
wiary w uprawianą politykę
urny wyborcze pozostają
zimne a kolejny koktajl
Mołotowa wrzucony
do nienasyconej paszczy
Bank of England
podgrzewa emocje tłumu
niekontrolowany ogień
w głowach pali się jasnym
płomieniem odwetu
codzienne gazety usiłują
zdusić w zarodku protest
ulicy sterowaną nienawiścią
nikt nie odróżnia fałszu
od wypalonej prawdy
Modlitwa za nie swoje grzechy
Samotny wieczór w zadymionym barze
męska obsługa dwoi się i troi
tu brak umiaru nie podlega karze
nie dziwi nawet taniec twój chocholi
Życie cynicznie szydzi z ideałów
gdy szklanka pełna łatwiej znieść zniewagi
próba wskrzeszenia Kordianów i chamów
w grubym pustym szkle brakuje odwagi
Słowa zaschły w gardle w upartej nadziei
że Bóg odpuści bezsensowne picie
krótka modlitwa nim się wykoleisz
twój ostatni toast za zasrane życie
Trudnopalne
Pamiętam to lato
upalne i krótkie
spotkałem ją w starym Aninie
siedziała w Kukułce
przy zimnej już kawie
ja wpadłem tam tylko na chwilę
Zwróciłem uwagę
na rudą dziewczynę
w oparach rozmowy i dymu
i serce zabiło
tak jakoś inaczej
w rytm trzasków starego winylu
Anin zawsze był taki miłosny
romantyczny jak plamy pamięci
co zmieniają kontury obrazów
jestem tutaj i tam i pomiędzy
Wieczorem we Wrzosie
na nudnym seansie
w pustym kinie tylko trzy pary
bułgarska komedia
nikogo nie śmieszy
myśmy także się całowali
Kolacja na ławce
przed domem Tuwima
i noc przegadana do rana
o brzasku gdy słońce
zajrzało na Zorzy
nierozłączna była z nas para
Anin zawsze był taki miłosny
romantyczny jak plamy pamięci
co zmieniają kontury obrazów
jestem tutaj i tam i pomiędzy
Prolog do pierwszej rozmowy o starości
czytasz w mojej twarzy
życie jest tak mało poetyczne
dostrzegasz same różnice
szukasz w zmarszczkach
frywolnych zdarzeń
bez podziałów na mnie i ciebie
wszystkie wiosny wygładził lifting
pozostały tylko pomarszczone metafory
wyświechtane na kantach
jestem stary ale bez kompleksów
na przekór prawdziwym artystom
naciągam puenty na bose stopy
to taki mechanizm obronny
Spóźnieni kochankowie
oboje mocno zjesiennieni
szukają wspomnień w bruzdach twarzy
sypią na głowę popiół z liści
więcej niż sami unieść mogą
oboje bielą oprószeni
drzemią w pośpiechu głodni wiosny
pragną bezwstydnie swojego ciała
jak antidotum na aberrację
Temat na drugą stronę
dzieląc dym papierosowy na strofy
klepiesz pacierze jak wiersze
jałowe ruchy szczęki wypełniają
lukę pomiędzy posiłkami
brak wiary w obiecanki-cacanki
niczego nie ułatwia
po chwili euforii brakuje nagle słów
nie możesz w to uwierzyć
a jednak
najczulszy amen nie zastąpi
nigdy bezbłędnej puenty
Jak w kalejdoskopie
zapuszczamy korzenie
w wyschniętej glebie przesądów
coraz głębiej i głębiej
nosząc w sobie prawdy
niepokalane
czasem zatrzymujemy się
w nagłówkach gazet
a potem długo nienawidzimy świata
że rozdziela niesprawiedliwie
fortuny
chorując na samotność
po omacku szukamy atrakcyjnej
metody eutanazji
w końcu odchodzimy przypadkiem
zdziwieni że to już
Świt
Okruchy nocy jak korale brzasku
nawleczone na cienką linię horyzontu
zastygłe w kamiennej pokorze
czekają na zmartwychwstanie dnia
chcąc wyspowiadać się z braku wiary
w odrodzenie się światła
Stanowczo zbyt szybko
choć nie w mgnieniu oka
następuje świt dnia nowego
a ciepłe poranne słońce
delikatnie budzi uśpione myśli ludzkie
które usiłując wznieść się ponad sen
odpowiadają strzępami słów lub milczeniem
Linia horyzontu pęka nagle od ciężaru
przygniatającego ją wschodzącego słońca
a okruchy nocy jak korale brzasku
rozsypują się po bladoniebieskim widnokręgu
i nierozgrzeszone z utraty wiary
znikają w otchłani czasu
Pokuta
łamię się z Bogiem moją prawdą
potem czekam na właściwy oddech
aby ułożyć bezpańskie daty
co sypią się z otwartego modlitewnika
pozostawiając po sobie rozbieżność myśli
i fraktalną iluzję dawnego buntu
wyrok jest zawsze taki sam
Barney’s Coffeeshop
rowery mijają mnie bezustannie i śpiesznie,
rano okazało się, że przednie koło mojego roweru
ma platfusa, decyduję się więc, że pójdę pieszo.
od skrzyżowania z Haarlemmerstraat przyśpieszam,
jeszcze tylko kilkanaście metrów.
w drzwiach zderzam się z czarnoskórą pięknością,
pozwalam jej wyjść i wchodzę do środka.
coffeeshop jest jeszcze pusty o tej porze. goede morgen.
sprzedawca spogląda na mnie, pozdrawia uprzejmie
ale o nic nie pyta. rozglądam się z ciekawością,
stare kąty, nic nie zmieniło się od zeszłego roku.
podchodzę do lady, sprzedawca pyta mnie wzrokiem,
decyduję się na White Widow Haze i zamawiam
gotowego jointa. nie jestem artystą w skręcaniu blanta.
pre-rolled joint przygotowany jest doskonale. dank u wel.
siadam przy oknie i napawam się wolnością tego miasta.
zaciągam się powoli i w skupieniu, słodko-owocowa nuta
uspokaja zmysły, zmęczone ciało i skołataną duszę.
przed wyjściem kupuję jeszcze 5 gramów na wynos
i bardzo dobre bletki. Mówię vaarwel i wychodzę.
sprzedawcy spodobała się moja luźna koszula w kwiaty.
Między szóstym a siódmym krzyżykiem
Rozmowa utknęła w martwym punkcie
Proboszcz powiedział do mnie, że za późno
aby pokochać boga, chyba był pijany, bo
patrzył na mnie przez szyjkę pustej butelki
Tak mnie zdenerwował ten klecha, że
zdmuchnąłem mu wszystkie świece w kościele,
zapominając na gwałt pacierze i pieśni
I nagle zrozumiałem, że zostało mi niewiele
czasu aby uwierzyć w reinkarnację,
z całą pewnością nie założę zgrzebnego wora
i nie będę się korzył za naiwne przewinienia
Definitywnie odrzuciłem także upartą myśl
aby zachlać się na śmierć czymkolwiek
oraz porzuciłem ochotę aby czekać
bezczynnie na pierwszy pociąg do nieba
Postanowiłem, że pod maską obojętności
wyrwę się z objęć szczęśliwego skądinąd życia,
wypierając się przedtem grzechów dzieciństwa
Czarny Riesling napełnił mnie odwagą
Rachunek sumienia na zimnej posadzce
zdenerwowałem się od stóp do głów
kiedy pan bóg oddał mi ogarek
twierdząc że ukradziona diabłu świeca
wypaliła się zbyt szybko
chciałem przyznać się do błędu i ukorzyć
ale moja wina przygniotła mnie
do granitowych płyt tak mocno
że nie zdołałem nawet
wyszeptać rachunku sumienia
teraz czerwienię się z zażenowania
jakby palił się cały kościół
mea culpa, mea culpa, tylko moja
Na krawędzi
zdjął znoszony płaszcz
i zamyślił się głęboko
czy warto wskrzesić wczoraj
jeżeli jutro nie ma perspektyw
miał dość
wróżenia z fusów
gry w zielone
plecenia andronów
z horoskopu na cały tydzień
nie wynikało nic nowego
zdecydowanym ruchem
otworzył pełną butelkę
agonia tego związku przytłaczała go
z przyzwyczajenia nalał dwa kieliszki
matką głupich cię nazwali nadziejo
i goniąc za niepamięcią
precyzyjnie i metodycznie
zalał się w trupa
W kwadracie czarnego nieba
wieczór zabliźnił dzienne rany
zniewolił fobie dymem z dżointa
przyniósł ze sobą ponadczasowe
psychodeliczne brzmienie Hammonda
nikt nie przeszkadza ci w pośpiechu
kiedy się błąkasz wśród białych ścian
nocne bluźnierstwa topisz w akordach
istnieniu stwórcy zadajesz kłam
faktura ścian rozbija światło
odczuwasz respekt jak w świątyni
sięgasz po whisky dłonią natrętną
gubisz się w rytmie z pętlą na szyi
w kwadracie okna się rozjaśnia
ostatnie dźwięki, drżą membrany
zegar odlicza już czas rytmicznie
niebo się zbroi w barwy ci znane
bo tylko wtedy, gdy odważnie
łykając pożar na języku
wyrzucisz z siebie paranoję
uwiedziesz muzę w chorych snach
Z muzą przy jednym stole
dobry poeta nie musi być wcale romantyczny
wystarczy że w oparach alkoholu ze szlugiem
w jednej ręce i czarną kawą bez cukru w drugiej
usiądzie do komputera i zainspiruje się szumem
jego wentylatora
dobry poeta nie musi być wcale stary
wystarczy że tłukąc niedołężnie dwoma palcami
w klawiaturę wydobędzie trochę szaleństwa
z nudnych deklinacji i pozwoli powrócić swoim
koszmarom nie oczekując cudów
O dwie wódki i jeden pocałunek za dużo
siedzę przy barze
nie czuję się wcale samotny
formacja pustych kieliszków
jak u Andrzejewskiego
brakuje tylko ognia i imion
nie zauważyłem kiedy podeszła
usiadła obok i nie patrząc mi w oczy
powiedziała że wszystko bez wyjątku
ma w życiu swoją cenę
podziękowałem z pełnym przekonaniem
bo nie lubię tak bez gry wstępnej
pokiwała głową i zarządziła dwie wódki
przepiła do mnie mówiąc
że świat to wielkie szambo
tym przekonała mnie do siebie
jeszcze dwie wódki bruderszaft
bez zbędnych formalności
byłem gotów aby obmyć jej stopy
zanim odeszła pocałowała mnie w usta
nie nie jestem tanią dziwką
chciałam tylko podzielić się z tobą
bolesną szczerością że wszyscy
musimy kiedyś spłacić swoje kredyty
zaniemówiłem i wtedy obecni przy barze
wzięli mnie na języki
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz