Wybór wierszy 1



W poszukiwaniu Erato


Na rumaku z przędzy
ze srebrnego światła
nie widząc nic w mroku
półmroku półcieniu
przemierzam trzy trakty
po dwóch stronach czasu
ugładzam me myśli
w sennym zamyśleniu

Chłodny wiatr rozmyślań
studzi moją głowę
szukam samotności
w cieniu kamuflażu
jak mam cię odnaleźć
poetycka muzo
zrodzona z półświatła
w sennym tym pejzażu





Zamyślenie


Przez otwarte okna
cisza szarpie struny
w kakofonii dźwięków
czaszka pęka cienia
rozszczepione słowa
w słonecznej euforii
światło się przemienia
w pryzmacie milczenia

Kolorowe zgłoski
tęczowe sylaby
wielobarwne słowa
w dźwiękach nawałnicy
zrodzone w krysztale
świetliste marzenia
samotne myśli
pośrodku ulicy





Tylko ty tak potrafisz


Kochasz delikatnie
bezgłośnie jak rosa
co poranną trawę
wzruszeniem dotyka

Słowami szeptami
pocałunki kradniesz
myślami szmerami
jestestwo przenikasz

Kochasz jedwabnie
płochliwie jak tęcza
co między chmurami
półcienie rozpina

Nieśmiałymi dłońmi
zmieszanie ujarzmiasz
trwożliwymi ustami
ulotność zaklinasz





Jesteś jak zapach lata


Piękna dziś jesteś i strojna
w słodkie lipcowe czereśnie
wplecione w śmiech serdeczny
zdobią twe usta tak wcześnie

Włosy pachną kwiatami
zapach to leśnych pejzaży
oczy sypią iskrami
spragnione dalekich wojaży

Ubrana jesteś w żar słońca
pachniesz jak łąka skoszona
biegniesz po trawie bez butów
tak życia jesteś spragniona

Poranek cię czyni szczęśliwą
ty go urodą uwodzisz
stąpając po mokrej trawie
na pokuszenie wodzisz





Tylko ty mnie usłyszysz


Kiedyś zamyślę się w ogrodzie
zatrzasnę świata mego furtkę
włożę kapelusz z liści wiśni
i z pajęczyny cienką kurtkę

Wiersze ukryję w cieniu gruszy
zachwycę się motyla larwą
wysłucham koncert ptasich treli
oczy wypełnię kwiatów barwą

Psotom się oddam lat dzieciństwa
utopię wiersze w letnim miodzie
rozpłynę się w tej ciszy wonnej
myśli rozsieję po ogrodzie

Siądziesz po latach pod tą gruszą
by słuchać zwiewnych myśli w ciszy
usłyszysz wszystkie miodne słowa
których prócz ciebie nikt nie słyszy





Wpisany w pejzaż


jestem zbyt emocjonalny
kiedy z wrażliwości traw
i zuchwałości zbóż
zaplatam makowe wersy

przestrzeń pulsuje rytmem
słów powiązanych w pary
co roztkliwia mnie jeszcze bardziej

zapadam się wtedy
w jaskrawożółte metafory
sierpniowego gościńca

by powrócić czarnymi zgłoskami
zielonej pieśni o lecie





Wszystko jest grą


śpisz i nie słyszysz
galopujących tabunów
szeptów rzucanych w przestrzeń
zbyt nieporadnych aby przetrwać

cisza odbiera śmiałość
gdy zapas snów wyczerpany
tylko strach jest gotów
do nawiązania dialogu

nie odkładaj mnie na jutro
sam nie poskładam rozczarowań
obudź się szybko
nim zabraknie powietrza





 Oswobodzenie


zdejmowanie delikatnych pończoch
zajmuje dłoniom całą wieczność

w końcu jednak udaje im się zabłądzić
w oparach nieskazitelnie gładkiej skóry

pulsujemy wraz ze strzępami słów
i zapachem zmierzwionych włosów

proste ćwiczenia wybranych mięśni
nie uchodzą nam jednak na sucho

w minutę dobijamy targu





Spolegliwi


ściany pokoju zwierają się z wolna,
wyciszając krzyki wielkomiejskiej ulicy

samotnie zjadam kolację,
ty mówisz wciąż o białej sukni,
i spadających z kalendarza kwiatach

lubię twoje pierogi, ale nie cierpię
mierzyć się na słowa,
tak jak nie lubię ciepłego piwa
i dmuchawców, co wciskają się
zawsze pomiędzy

ze wzrokiem łapczywie utkwionym
w gwiazdy, zapieramy się o chłód
prześcieradeł, by w końcu ustąpić,
i odnajdując wspólny rytm, wnikamy
bezszelestnie w zbuntowane życiorysy

echo zachłannych dreszczy odbija się
od akwamaryny ścian naszego
miejsca na ziemi





Bez owijania w bawełnę


umiesz okiełznać rumaka
lecz mnie nie okiełznasz nigdy
zbyt ważna jest dla mnie wolność
nigdy nigdy przenigdy

jestem jak sokół wędrowny
utrata wolności to śmierć
nie zdradzę jej dla obrączki
zawładnij mną wietrze i nieś

nie porwiesz mnie do ołtarza
ja jestem jak liść na wietrze
bo choćby ustał i ucichł
ja tańczyć z nim będę jeszcze

nie jestem kobietą stadną
choć kocham życie i ludzi
odkrywać chcę nowe światy
musisz się wreszcie obudzić

przecierasz zdumione powieki
marzenia się twoje rozmyły
ty żagiel postawić chcesz w ciszy
lub upić się w jednej tej chwili

pomiędzy nami ocean
dwa porty i dwie przystanie
nieśmiała próba skojarzeń
pokochać można i kamień




Nastała jesień


Zaszumiało zapachniało
modrzewiowo i jesiennie
pod stopami złote runo
nostalgicznie i półsennie

Półdźwiękami półsłowami
szepczą drzewa gubiąc liście
park się topi w zamyśleniu
ścieżki mienią się złociście

Kroki topią się w listowiu
stary modrzew zgubił igły
wiatr swawoli wśród konarów
wolny lekki niedościgły

Dźwięki requiem podmuch niesie
nastrój tworzą tęskne tony
park w melodię zasłuchany
zadumany rozmarzony>




Wrzesień


Motyle tańczą wciąż beztrosko
echo szemranie lasu niesie
szepty się ścielą pod nogami
w purpurze liści płonie wrzesień

Lato opuści nas za moment
ścieżki barw orgią zarastają
jesień nadchodzi balsamiczna
drzewa korony obnażają

Ufać motylom już nie mogę
bo choć ich taniec chwali lato
wachlarze skrzydeł tracą werwę
legato zmienia się w staccato





W ramionach obietnic


nudzą mnie lukrowane słowa
stają w gardle
jak chleb z zakalcem

zdecydowanie wolę niedomówienia
zrodzone z niecierpliwych myśli

wtopione w bezmiar refleksji
pomiędzy gorzkimi wersami
pozostają we mnie na dłużej

jak strofy bibeloty





Okno z widokiem na lato


minęła czwarta czterdzieści jeden

zachłannie zapamiętuję
tymczasowość chwili
łapczywie napawając oczy
popielatym obrazem parku

po czym odchodzę
niepewnym krokiem od zmysłów
pomiędzy mgłę a niebo

smakować kolory nowego dnia





Kwadrans po wschodzie słońca


od świtu jesteś zaszlochana
noc była zbyt cierpka
wszystko nie tak jak powinno
na gwałt potrzebujesz nową kieckę

na otarcie łez
podaję poranną gazetę
i filiżankę kawy Marago

na wpół smutna
i na wpół naga
uśmiechasz się zagadkowo
jak najprawdziwsza Mona Lisa

ktoś musi jednak zarabiać pieniądze

wychodząc z domu
zarzucam na plecy
twój enigmatyczny uśmiech
a zostawiam ciepłe jeszcze kapcie

rachunki zapłacę jutro





Splin


to co ważne chowam w labiryncie myśli
na szczęście czy nieszczęście zarazem
potem chodzę cały dzień osowiały
nie mogąc odnaleźć fotografii z dzieciństwa

wygrzebane z szuflady plastry na duszę
nie przynoszę żadnego wytchnienia
rzucam się więc na tort czekoladowy
aby pożreć ostatnie okruchy tożsamości

bardzo się boję samotnie bałamucić niebo
podczas gdy ty biegając ze słońcem na patyku
każesz mi zastygnąć w błękitnym kolorze





Asumpt


miasto budzi się powoli
z monotonii czerni

małe miasteczka
zasypają wcześnie
jak ludzie

a potem budzą się
z nocnego odrętwienia
jak ze snu malarza

który sztywnymi palcami
rozjaśnia szarości
sennych jeszcze myśli

i mieszając ciepłe farby
z palety powtórnych
zmartwychwstań

kreuje zgaszony cynober
tężejącego dnia





Brzask


Najbardziej kocham
nowy dzień o świcie
sen się już pożegnał
noc pachnie wciąż tobą
Brzask puka do okna
wokół mgła się ściele
księżyc pomylił fazy
i płacze nad sobą

Po erupcji światła
ociemniały oczy
przez ażur firanki
słońce się przedziera
Jasnością mnie kusi
obietnicą karmi
nadzieją otula
i senność odpiera

Poblask się natęża
przygniata od wschodu
wyrzucam z pamięci
półsenne marzenia
Tęsknota za tobą
siłą jest witalną
apetyt na życie
potęgą istnienia





Codzienne sprawy


Pożółkły zapach
listów zapomnianych
uśpionych w mroku
szuflady komody
czeka na odkrycie
przez ciebie samego
byłeś zbuntowany
niepoprawnie młody

Gordyjski węzeł
spraw nierozwiązanych
wsunięty w otchłań
szuflady pamięci
czeka na przecięcie
przez ciebie samego
Bóg tu nie pomoże
ani wszyscy święci

Utkana z myśli
pajęczyna wzruszeń
wisząca nad stołem
rozmowy wieczornej
czeka na zerwanie
przez ciebie samego
nie ignoruj dłużej
duszy niepokornej

Zatroskany korowód
spraw niezałatwionych
taktowany rytmem
czasu i zwątpienia
czeka na wezwanie
przez ciebie samego
długa jest ta droga
do marzeń spełnienia





Na znak pokuty


tyle we mnie diabła co anioła
nie żeby od razu jakiś tyran

ale kiedy posypuję głowę popiołem
ze spalonych w ogniu emocji wierszy
by odrodzić się jak feniks
ze szczątków własnej fantazji

krzyczysz abym przestał się pieklić

siarczyste słowa tłumią mój bunt
zastygam w niedowierzaniu
i przeglądając się w twoich oczach
jak w chłodnym błękicie nieba

dobrowolnie oddaję pierwsze skrzypce





Meandry pamięci


Usta moje milczą
bo szepczą palce
zbierając czerwono-gorzkie
grona jarzębiny
do kosza zapomnienia

Gdy będę gotów
napluję śmierci w oczy
bo nie chcę być nieśmiertelny

Rozewrę usta milczące
osuszę palce z goryczy
i balansując na krawędzi wyobraźni
pozwolę się ponieść rzece pamięci
do krainy przypomnienia





Błękitny spacer


Urwałem sobie skrawek nieba
taki ze słońcem i chmurami
zaraz rozłożę go w ogrodzie
trawnik wyścielę marzeniami

Przespaceruję się w błękicie
zapomnę troski i zmartwienia
przypomnę sobie jak smakują
dawne fantazje i pragnienia

Zamiast trawnika lazur nieba
odżywa młodość we wspomnieniach
zmieszany jestem i spłoszony
ponieważ chodzę po marzeniach





Dzikie wino


urzeczeni
barwami jesieni
przymykamy oczy

czekając aż wiatr
przestanie urągać
konarom zdziczałych
jabłoni

zawstydzone liście
dzikiego wina
otulają nas
nieśmiałym pąsem

a my wsłuchani
w szepty wrzosów
nie potrafimy
uwolnić naszych
rozgadanych
dłoni

wiatr przekręci
i tak
wszystkie
słowa





Ostatni joint


żółte światła latarni
jak pordzewiałe gwoździe
wbijały się w głowę

kadr po kadrze
pociąg za pociągiem

zapatrzony w krawędź ściany
udawał że biegnie

w oczach starej kobiety
przechodzącej obok
nawet cienia uśmiechu

dokąd uciekasz bez butów

zabrakło mu tchu
aby odpowiedzieć wyretuszowanym słowem

kiedy pobladły wszystkie kolory
wiedział już że nie wróci

pochłonął go zamglony świt dworca





Koncert na harfę, flet i orkiestrę


poprzez struny celtyckiej harfy
ocierając się o skrzypce i altówki
dobiega mnie subtelny głos fletu

upojna fraza znieczula zmysły
pomiędzy ciszą a dźwiękiem

spokojne tempo narasta z wolna
zamykam oczy i przepadam
w szaleństwie smyczków

pod wilgotnymi powiekami
odżywają wspomnienia w C-dur





Starość


wciska się nieproszona
pomiędzy porwaną pamięć a niesprawne palce
zaciśnięte na wyszczerbionej filiżance

herbata z melisy na senne refleksje
parzy spierzchnięte usta

demencja panoszy się jeszcze
ale nie miesza już jawy z urojeniem
cztery niezdarne kroki do łóżka
wykrzywiają twarz bólem

czas stukając rytmicznie w cyferblat
zaciera wszystkie ślady apatii
a sen w odruchu miłosierdzia
przynosi ze sobą zapachy słomy i lawendy

do brzasku pozostały trzy godziny





Pokochaj moje wiersze


słyszysz? to moje myśli grają
na cienkich strunach skrzypiec
które schowałaś za piecem
dla starego świerszcza

gdy pokochasz moje wiersze
to nadzieja zatańczy
a czas zatrzyma się
w odruchu zdziwienia

wtedy dasz wiarę moim słowom
co wzniecają ogień uczuć
i zastygają w sercu
kroplami prawdy o mnie





Dopóki trwa lato


Nic się nie kończy
wszystko się zmienia
twoja decyzja
lub losu zdrada
nowe przychodzi
stare ubywa
odwieczna święta
jest to zasada

Nie bój się końca
bądź ciekaw zmiany
spróbuj odnaleźć się
w tym chaosie
życie rozdziela
role nierówno
dzisiaj zasiane
jutro pokłosie

Jedno się kończy
drugie zaczyna
w jedną tkaninę
wszystko się splata
nikt się nie pyta
ciebie o zdanie
pozostań sobą
do kresu lata





Czas na parafrazę


zbliżasz się powoli
obawiając się nadepnąć
na odciski mojej samotności

uśmiecham się półgębkiem
ty reagujesz uśmiechem
od ucha do jutra

milczymy długo o niczym
w cieniu upływającego czasu

potem długo masujesz moje
bolesne przykurcze sumienia
oraz liczne siniaki
pod granatowym niebem
wyimaginowanych rozterek

jesteś jak balsam
na dolegliwości
niepokornej i rozdartej
na cztery pory roku duszy





Życie jak kolorowy sen


przemijam
przesiewając
kolory mojej duszy

tęsknię
przytulając
czułość starych wierszy

trwam
odkrywając
nowe barwy życia





Parafrazując samego siebie


zaplątałem się
w parafrazie wiersza
wygrzebanego
z czeluści szuflady

modyfikuję myśli

pierwotny sens
przebija się jednak uparcie
przez delikatną strukturę
nowych metafor
i rozkwita po raz drugi

w pokoju
zapachniało jaśminem





Sad


biegniesz przez sad
z zaciśniętymi ustami
aby nie ulec pokusie

omijasz stare jabłonie
nabrzmiałe od ciężaru
czerwonych jabłek

a drzewa krzykiem
błagają o uwolnienie
z brzemienia grzechu

choćby o przeczekanie
nieznośnego upału pod
ich zielonym parasolem

ale one nie wiedzą
że ludzie sami decydują
gdzie ich raj na Ziemi

dlatego nie dasz się skusić
aby pozostawić sobie
choć kęs nadziei





Wrześniowa impresja


jesień zaskakuje nas
złotymi odcieniami
zrolowanych liści
a mokre od deszczu
przydrożne kamienie
zapatrzone w chmury
popłakują sennie
chociaż niewzruszone

w ażurowych koronach
starych kasztanowców
wiatr przegania szelesty
i przedrzeźniając raban
setek gawronów
wyrywa ludziom z rąk
kolorowe parasole

tysiące dzikich gęsi
zakrzykują ciszę
przemokniętego nieba
i nie pytając nikogo
o kierunek rejsu
odlatują kluczami





Gdy czas dobiegnie końca


Cóż pozostanie po mnie
gdy nadzieja zgaśnie
kilka smutnych wierszy
kurtka wypłowiała
letnia fotografia
w twarzowej koszuli
imię na kamieniu
ni sława ni chwała

Kwiatów pełne wieńce
atrybuty chwały
pożegnanie krótkie
słowa bez znaczenia
nie rób mi wyrzutów
sława nie trwa wiecznie
nie licz dni i nocy
porzuć smugę cienia

Smutek jak zaraza
ofiar nie wybiera
zabija bez słowa
kiedy dusza krwawi
uwierz w przeznaczenie
nie noś głowy nisko
noc wkrótce przeminie
dzień się nowy zjawi





1 komentarz: