Strony
- Aktualne tematy
- Kilka słów o autorze
- Tomiki poetyckie
- Inne publikacje
- Wybór wierszy 1
- Wybór wierszy 2
- Wiersz miesiąca
- Wybór miniatur
- Wybór fraszek
- In Memoriam
- Pomiędzy poezją a prozą
- Dissy nie-dissy
- Interpretacje
- Z przymrużeniem oka
- Krótkie opowiadania
- Teksty piosenek
- Piosenki
- Programy radiowe
- Felietony radiowe
- Autorskie programy radiowe
- Materiały filmowe
- Plakaty i zaproszenia
- Kontakt
Wybór wierszy 1
W poszukiwaniu Erato
Na rumaku z przędzy
ze srebrnego światła
nie widząc nic w mroku
półmroku półcieniu
przemierzam trzy trakty
po dwóch stronach czasu
ugładzam me myśli
w sennym zamyśleniu
Chłodny wiatr rozmyślań
studzi moją głowę
szukam samotności
w cieniu kamuflażu
jak mam cię odnaleźć
poetycka muzo
zrodzona z półświatła
w sennym tym pejzażu
Zamyślenie
Przez otwarte okna
cisza szarpie struny
w kakofonii dźwięków
czaszka pęka cienia
rozszczepione słowa
w słonecznej euforii
światło się przemienia
w pryzmacie milczenia
Kolorowe zgłoski
tęczowe sylaby
wielobarwne słowa
w dźwiękach nawałnicy
zrodzone w krysztale
świetliste marzenia
samotne myśli
pośrodku ulicy
Tylko ty tak potrafisz
Kochasz delikatnie
bezgłośnie jak rosa
co poranną trawę
wzruszeniem dotyka
Słowami szeptami
pocałunki kradniesz
myślami szmerami
jestestwo przenikasz
Kochasz jedwabnie
płochliwie jak tęcza
co między chmurami
półcienie rozpina
Nieśmiałymi dłońmi
zmieszanie ujarzmiasz
trwożliwymi ustami
ulotność zaklinasz
Jesteś jak zapach lata
Piękna dziś jesteś i strojna
w słodkie lipcowe czereśnie
wplecione w śmiech serdeczny
zdobią twe usta tak wcześnie
Włosy pachną kwiatami
zapach to leśnych pejzaży
oczy sypią iskrami
spragnione dalekich wojaży
Ubrana jesteś w żar słońca
pachniesz jak łąka skoszona
biegniesz po trawie bez butów
tak życia jesteś spragniona
Poranek cię czyni szczęśliwą
ty go urodą uwodzisz
stąpając po mokrej trawie
na pokuszenie wodzisz
Tylko ty mnie usłyszysz
Kiedyś zamyślę się w ogrodzie
zatrzasnę świata mego furtkę
włożę kapelusz z liści wiśni
i z pajęczyny cienką kurtkę
Wiersze ukryję w cieniu gruszy
zachwycę się motyla larwą
wysłucham koncert ptasich treli
oczy wypełnię kwiatów barwą
Psotom się oddam lat dzieciństwa
utopię wiersze w letnim miodzie
rozpłynę się w tej ciszy wonnej
myśli rozsieję po ogrodzie
Siądziesz po latach pod tą gruszą
by słuchać zwiewnych myśli w ciszy
usłyszysz wszystkie miodne słowa
których prócz ciebie nikt nie słyszy
Wpisany w pejzaż
jestem zbyt emocjonalny
kiedy z wrażliwości traw
i zuchwałości zbóż
zaplatam makowe wersy
przestrzeń pulsuje rytmem
słów powiązanych w pary
co roztkliwia mnie jeszcze bardziej
zapadam się wtedy
w jaskrawożółte metafory
sierpniowego gościńca
by powrócić czarnymi zgłoskami
zielonej pieśni o lecie
Wszystko jest grą
śpisz i nie słyszysz
galopujących tabunów
szeptów rzucanych w przestrzeń
zbyt nieporadnych aby przetrwać
cisza odbiera śmiałość
gdy zapas snów wyczerpany
tylko strach jest gotów
do nawiązania dialogu
nie odkładaj mnie na jutro
sam nie poskładam rozczarowań
obudź się szybko
nim zabraknie powietrza
Oswobodzenie
zdejmowanie delikatnych pończoch
zajmuje dłoniom całą wieczność
w końcu jednak udaje im się zabłądzić
w oparach nieskazitelnie gładkiej skóry
pulsujemy wraz ze strzępami słów
i zapachem zmierzwionych włosów
proste ćwiczenia wybranych mięśni
nie uchodzą nam jednak na sucho
w minutę dobijamy targu
Spolegliwi
ściany pokoju zwierają się z wolna,
wyciszając krzyki wielkomiejskiej ulicy
samotnie zjadam kolację,
ty mówisz wciąż o białej sukni,
i spadających z kalendarza kwiatach
lubię twoje pierogi, ale nie cierpię
mierzyć się na słowa,
tak jak nie lubię ciepłego piwa
i dmuchawców, co wciskają się
zawsze pomiędzy
ze wzrokiem łapczywie utkwionym
w gwiazdy, zapieramy się o chłód
prześcieradeł, by w końcu ustąpić,
i odnajdując wspólny rytm, wnikamy
bezszelestnie w zbuntowane życiorysy
echo zachłannych dreszczy odbija się
od akwamaryny ścian naszego
miejsca na ziemi
Bez owijania w bawełnę
umiesz okiełznać rumaka
lecz mnie nie okiełznasz nigdy
zbyt ważna jest dla mnie wolność
nigdy nigdy przenigdy
jestem jak sokół wędrowny
utrata wolności to śmierć
nie zdradzę jej dla obrączki
zawładnij mną wietrze i nieś
nie porwiesz mnie do ołtarza
ja jestem jak liść na wietrze
bo choćby ustał i ucichł
ja tańczyć z nim będę jeszcze
nie jestem kobietą stadną
choć kocham życie i ludzi
odkrywać chcę nowe światy
musisz się wreszcie obudzić
przecierasz zdumione powieki
marzenia się twoje rozmyły
ty żagiel postawić chcesz w ciszy
lub upić się w jednej tej chwili
pomiędzy nami ocean
dwa porty i dwie przystanie
nieśmiała próba skojarzeń
pokochać można i kamień
Nastała jesień
Zaszumiało zapachniało
modrzewiowo i jesiennie
pod stopami złote runo
nostalgicznie i półsennie
Półdźwiękami półsłowami
szepczą drzewa gubiąc liście
park się topi w zamyśleniu
ścieżki mienią się złociście
Kroki topią się w listowiu
stary modrzew zgubił igły
wiatr swawoli wśród konarów
wolny lekki niedościgły
Dźwięki requiem podmuch niesie
nastrój tworzą tęskne tony
park w melodię zasłuchany
zadumany rozmarzony
Wrzesień
Motyle tańczą wciąż beztrosko
echo szemranie lasu niesie
szepty się ścielą pod nogami
w purpurze liści płonie wrzesień
Lato opuści nas za moment
ścieżki barw orgią zarastają
jesień nadchodzi balsamiczna
drzewa korony obnażają
Ufać motylom już nie mogę
bo choć ich taniec chwali lato
wachlarze skrzydeł tracą werwę
legato zmienia się w staccato
W ramionach obietnic
nudzą mnie lukrowane słowa
stają w gardle
jak chleb z zakalcem
zdecydowanie wolę niedomówienia
zrodzone z niecierpliwych myśli
wtopione w bezmiar refleksji
pomiędzy gorzkimi wersami
pozostają we mnie na dłużej
jak strofy bibeloty
Okno z widokiem na lato
minęła czwarta czterdzieści jeden
zachłannie zapamiętuję
tymczasowość chwili
łapczywie napawając oczy
popielatym obrazem parku
po czym odchodzę
niepewnym krokiem od zmysłów
pomiędzy mgłę a niebo
smakować kolory nowego dnia
Kwadrans po wschodzie słońca
od świtu jesteś zaszlochana
noc była zbyt cierpka
wszystko nie tak jak powinno
na gwałt potrzebujesz nową kieckę
na otarcie łez
podaję poranną gazetę
i filiżankę kawy Marago
na wpół smutna
i na wpół naga
uśmiechasz się zagadkowo
jak najprawdziwsza Mona Lisa
ktoś musi jednak zarabiać pieniądze
wychodząc z domu
zarzucam na plecy
twój enigmatyczny uśmiech
a zostawiam ciepłe jeszcze kapcie
rachunki zapłacę jutro
Splin
to co ważne chowam w labiryncie myśli
na szczęście czy nieszczęście zarazem
potem chodzę cały dzień osowiały
nie mogąc odnaleźć fotografii z dzieciństwa
wygrzebane z szuflady plastry na duszę
nie przynoszę żadnego wytchnienia
rzucam się więc na tort czekoladowy
aby pożreć ostatnie okruchy tożsamości
bardzo się boję samotnie bałamucić niebo
podczas gdy ty biegając ze słońcem na patyku
każesz mi zastygnąć w błękitnym kolorze
Asumpt
miasto budzi się powoli
z monotonii czerni
małe miasteczka
zasypają wcześnie
jak ludzie
a potem budzą się
z nocnego odrętwienia
jak ze snu malarza
który sztywnymi palcami
rozjaśnia szarości
sennych jeszcze myśli
i mieszając ciepłe farby
z palety powtórnych
zmartwychwstań
kreuje zgaszony cynober
tężejącego dnia
Brzask
Najbardziej kocham
nowy dzień o świcie
sen się już pożegnał
noc pachnie wciąż tobą
Brzask puka do okna
wokół mgła się ściele
księżyc pomylił fazy
i płacze nad sobą
Po erupcji światła
ociemniały oczy
przez ażur firanki
słońce się przedziera
Jasnością mnie kusi
obietnicą karmi
nadzieją otula
i senność odpiera
Poblask się natęża
przygniata od wschodu
wyrzucam z pamięci
półsenne marzenia
Tęsknota za tobą
siłą jest witalną
apetyt na życie
potęgą istnienia
Codzienne sprawy
Pożółkły zapach
listów zapomnianych
uśpionych w mroku
szuflady komody
czeka na odkrycie
przez ciebie samego
byłeś zbuntowany
niepoprawnie młody
Gordyjski węzeł
spraw nierozwiązanych
wsunięty w otchłań
szuflady pamięci
czeka na przecięcie
przez ciebie samego
Bóg tu nie pomoże
ani wszyscy święci
Utkana z myśli
pajęczyna wzruszeń
wisząca nad stołem
rozmowy wieczornej
czeka na zerwanie
przez ciebie samego
nie ignoruj dłużej
duszy niepokornej
Zatroskany korowód
spraw niezałatwionych
taktowany rytmem
czasu i zwątpienia
czeka na wezwanie
przez ciebie samego
długa jest ta droga
do marzeń spełnienia
Na znak pokuty
tyle we mnie diabła co anioła
nie żeby od razu jakiś tyran
ale kiedy posypuję głowę popiołem
ze spalonych w ogniu emocji wierszy
by odrodzić się jak feniks
ze szczątków własnej fantazji
krzyczysz abym przestał się pieklić
siarczyste słowa tłumią mój bunt
zastygam w niedowierzaniu
i przeglądając się w twoich oczach
jak w chłodnym błękicie nieba
dobrowolnie oddaję pierwsze skrzypce
Meandry pamięci
Usta moje milczą
bo szepczą palce
zbierając czerwono-gorzkie
grona jarzębiny
do kosza zapomnienia
Gdy będę gotów
napluję śmierci w oczy
bo nie chcę być nieśmiertelny
Rozewrę usta milczące
osuszę palce z goryczy
i balansując na krawędzi wyobraźni
pozwolę się ponieść rzece pamięci
do krainy przypomnienia
Błękitny spacer
Urwałem sobie skrawek nieba
taki ze słońcem i chmurami
zaraz rozłożę go w ogrodzie
trawnik wyścielę marzeniami
Przespaceruję się w błękicie
zapomnę troski i zmartwienia
przypomnę sobie jak smakują
dawne fantazje i pragnienia
Zamiast trawnika lazur nieba
odżywa młodość we wspomnieniach
zmieszany jestem i spłoszony
ponieważ chodzę po marzeniach
Dzikie wino
urzeczeni
barwami jesieni
przymykamy oczy
czekając aż wiatr
przestanie urągać
konarom zdziczałych
jabłoni
zawstydzone liście
dzikiego wina
otulają nas
nieśmiałym pąsem
a my wsłuchani
w szepty wrzosów
nie potrafimy
uwolnić naszych
rozgadanych
dłoni
wiatr przekręci
i tak
wszystkie
słowa
Ostatni joint
żółte światła latarni
jak pordzewiałe gwoździe
wbijały się w głowę
kadr po kadrze
pociąg za pociągiem
zapatrzony w krawędź ściany
udawał że biegnie
w oczach starej kobiety
przechodzącej obok
nawet cienia uśmiechu
dokąd uciekasz bez butów
zabrakło mu tchu
aby odpowiedzieć wyretuszowanym słowem
kiedy pobladły wszystkie kolory
wiedział już że nie wróci
pochłonął go zamglony świt dworca
Koncert na harfę, flet i orkiestrę
poprzez struny celtyckiej harfy
ocierając się o skrzypce i altówki
dobiega mnie subtelny głos fletu
upojna fraza znieczula zmysły
pomiędzy ciszą a dźwiękiem
spokojne tempo narasta z wolna
zamykam oczy i przepadam
w szaleństwie smyczków
pod wilgotnymi powiekami
odżywają wspomnienia w C-dur
Starość
wciska się nieproszona
pomiędzy porwaną pamięć a niesprawne palce
zaciśnięte na wyszczerbionej filiżance
herbata z melisy na senne refleksje
parzy spierzchnięte usta
demencja panoszy się jeszcze
ale nie miesza już jawy z urojeniem
cztery niezdarne kroki do łóżka
wykrzywiają twarz bólem
czas stukając rytmicznie w cyferblat
zaciera wszystkie ślady apatii
a sen w odruchu miłosierdzia
przynosi ze sobą zapachy słomy i lawendy
do brzasku pozostały trzy godziny
Pokochaj moje wiersze
słyszysz? to moje myśli grają
na cienkich strunach skrzypiec
które schowałaś za piecem
dla starego świerszcza
gdy pokochasz moje wiersze
to nadzieja zatańczy
a czas zatrzyma się
w odruchu zdziwienia
wtedy dasz wiarę moim słowom
co wzniecają ogień uczuć
i zastygają w sercu
kroplami prawdy o mnie
Dopóki trwa lato
Nic się nie kończy
wszystko się zmienia
twoja decyzja
lub losu zdrada
nowe przychodzi
stare ubywa
odwieczna święta
jest to zasada
Nie bój się końca
bądź ciekaw zmiany
spróbuj odnaleźć się
w tym chaosie
życie rozdziela
role nierówno
dzisiaj zasiane
jutro pokłosie
Jedno się kończy
drugie zaczyna
w jedną tkaninę
wszystko się splata
nikt się nie pyta
ciebie o zdanie
pozostań sobą
do kresu lata
Czas na parafrazę
zbliżasz się powoli
obawiając się nadepnąć
na odciski mojej samotności
uśmiecham się półgębkiem
ty reagujesz uśmiechem
od ucha do jutra
milczymy długo o niczym
w cieniu upływającego czasu
potem długo masujesz moje
bolesne przykurcze sumienia
oraz liczne siniaki
pod granatowym niebem
wyimaginowanych rozterek
jesteś jak balsam
na dolegliwości
niepokornej i rozdartej
na cztery pory roku duszy
Życie jak kolorowy sen
przemijam
przesiewając
kolory mojej duszy
tęsknię
przytulając
czułość starych wierszy
trwam
odkrywając
nowe barwy życia
Parafrazując samego siebie
zaplątałem się
w parafrazie wiersza
wygrzebanego
z czeluści szuflady
modyfikuję myśli
pierwotny sens
przebija się jednak uparcie
przez delikatną strukturę
nowych metafor
i rozkwita po raz drugi
w pokoju
zapachniało jaśminem
Sad
biegniesz przez sad
z zaciśniętymi ustami
aby nie ulec pokusie
omijasz stare jabłonie
nabrzmiałe od ciężaru
czerwonych jabłek
a drzewa krzykiem
błagają o uwolnienie
z brzemienia grzechu
choćby o przeczekanie
nieznośnego upału pod
ich zielonym parasolem
ale one nie wiedzą
że ludzie sami decydują
gdzie ich raj na Ziemi
dlatego nie dasz się skusić
aby pozostawić sobie
choć kęs nadziei
Wrześniowa impresja
jesień zaskakuje nas
złotymi odcieniami
zrolowanych liści
a mokre od deszczu
przydrożne kamienie
zapatrzone w chmury
popłakują sennie
chociaż niewzruszone
w ażurowych koronach
starych kasztanowców
wiatr przegania szelesty
i przedrzeźniając raban
setek gawronów
wyrywa ludziom z rąk
kolorowe parasole
tysiące dzikich gęsi
zakrzykują ciszę
przemokniętego nieba
i nie pytając nikogo
o kierunek rejsu
odlatują kluczami
Gdy czas dobiegnie końca
Cóż pozostanie po mnie
gdy nadzieja zgaśnie
kilka smutnych wierszy
kurtka wypłowiała
letnia fotografia
w twarzowej koszuli
imię na kamieniu
ni sława ni chwała
Kwiatów pełne wieńce
atrybuty chwały
pożegnanie krótkie
słowa bez znaczenia
nie rób mi wyrzutów
sława nie trwa wiecznie
nie licz dni i nocy
porzuć smugę cienia
Smutek jak zaraza
ofiar nie wybiera
zabija bez słowa
kiedy dusza krwawi
uwierz w przeznaczenie
nie noś głowy nisko
noc wkrótce przeminie
dzień się nowy zjawi
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Pięknie tu. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńSerdeczności Ewa.